poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Przeszłam z Kołobrzegu na Hel.

Stopy. Bardzo się cieszę, że mam małe stopy. Dzięki temu mogę kupić dla siebie chłopięce skarpetki, które są czterokrotnie tańsze od tych dla dorosłych. Skarpetki. Tak, muszę mieć przynajmniej czyste skarpetki. Nawet jeśli mają średnio pasować do niebieskiej piżamy i przetartych adidasów. Pierwszy raz wracam z wakacji w piżamie. Piżama to nie tylko mój najmniej cuchnący w tej chwili ciuch, ale przede wszystkim doskonała wizytówka tego wyjazdu - poczucie bezpieczeństwa, wolności i swobody życia. Zajmuję miejsce w moim ukochanym, bezprzedziałowym, klimatyzowanym wagonie Intercity i podaję bilet konduktorowi. Ten spogląda długo to na mnie - to na legitymację studencką. "Powinna Pani uaktualnić zdjęcie." - mówi. Wyciągam z butów swoje stopy w nowych skarpetkach.


Mam luksusowe życie. Mogę sobie iść i ryczeć z bólu na własne życzenie. Mogę zdzierać palce do krwi i przeciążać biodra, tak by w nocy nie móc się przewrócić z boku na bok. Niektórzy nie mają tyle szczęścia. Niektórzy żyją swoim bezpiecznym, leniwym życiem i jadą na wakacje poleżeć na ciepłym piasku, zjeść gofra, poczytać lekką prasę typu Party. Mam luksusowe życie. Pełne wyborów, których mogę dokonywać według własnego widzimisię. Tyle okazji. Tyle możliwości. Tyle miejsc bez cymbergajów, grilla i parawanów. Niektórzy nie mają tyle szczęścia. Niektórzy patrzą i nie widzą. Nie szukają. Pielęgnują swoje nicnierobienie. Ja idę przez 300 km, jem mielonki i owsianki, przebijam pęcherze wsuwkami do włosów, śpię w kawalerskim namiocie taty i biorę prysznic ze ślimakami w kabinie. Czasami śpiewam Andrzeja Rybińskiego. Mówię, że nie dam rady. A potem daję. 




Chciałabym móc racjonalnie wytłumaczyć dlaczego to zrobiłam. Odpowiedzieć na pytania, które słyszałam od ludzi po drodze - Po co? Czemu tam? Czemu tak? Czy w ogóle mi się chce? 

Nie chciało mi się.

Przysięgam, że każdego dnia mi się nie chciało. Każdego dnia nie miałam siły - nie tylko tej fizycznej, ale głównie psychicznej. Miałam jednak cel. Miejsce do którego muszę dotrzeć danego dnia. Dystans do pokonania. Małe kroczki, które zbliżały mnie do kresu podróży. W końcu mogłam zrobić coś od początku do końca. Wiedziałam jak i ile. Pracowałam nad cierpliwością. Cechą, którą uważałam za właściwą starym ludziom. Takim, których już nic nie obchodzi i do niczego się nie palą. Teraz czekałam, choć przecież szłam. Ale nie mogłam więcej. Nie mogłam dłużej. Musiałam się zatrzymywać. Spać. Odpoczywać. Czekać właśnie. I nie mieć gwarancji, że przyjdzie. Że ja przyjdę, że dojdę na Hel. A przecież doszłam. 

Mój Boże, zrobiłam to.

Chciałam być przygotowana. Choć raz w życiu na coś naprawdę gotowa. Wymyśliłam sobie ten wyjazd jeszcze w zeszłym roku, więc od dobrych kilku miesięcy skrupulatnie się przygotowywałam. Kupiłam drogie, brzydkie buty, laminowane mapy, szybkoschnące ręczniki. Szukałam idealnego plecaka. A kiedy w końcu taki znalazłam i sumiennie spakowałam - ten postanowił się rozpaść w drodze na wrocławski dworzec. Pierwszego dnia w Kołobrzegu szukałam już jakiegokolwiek. I jakikolwiek towarzyszył mi dzielnie przez całą drogę. Nazwałam go Jackiem. Jacek był pasożytem, żyliśmy przez dwa tygodnie w toksycznym związku, z którego każdego dnia wychodziłam coraz bardziej poraniona i garbata. Kiedy poznaliśmy się lepiej, to ja przejęłam dowodzenie. Pakowałam się coraz szybciej i lepiej. Poznałam funkcje wszystkich pasków i przegródek. Jacek już nie wisiał męczeńsko na moich ramionach, ale trzymał się mocno bioder. Trzeciego dnia podróży wyrzuciłam z niego wszystkie zbędne rzeczy - niezależnie od tego czy była to moja ulubiona bluza czy nowy, nieotwarty kosmetyk. W Chłopach po prostu nie wytrzymałam i zostawiłam połowę bagażu na śmietniku - istny akt desperacji i determinacji. Od tej pory wszystko, czego potrzebowałam do życia mieściło się na moich plecach. Zważywszy na fakt, że przed wyjazdem przeprowadzałam swój jeden, wrocławski pokój przez ponad dwa tygodnie - po powrocie straciłam jakby ducha sentymentalnego zbieracza. Myślę, że został właśnie w Chłopach, razem z Sykstusem, moim poprzednim plecakiem, którego zwłoki początkowo dzielnie i szlachetnie chciałam donieść do domu "bo może uda się go naprawić". Nie żałuję, choć oczywiście: Panie, świeć nad jego nieprzemakalną duszą.




Zważywszy na fakt, że wszystkie plecaki na wyprawie nosiły męskie imiona (pozdrawiam Stacha i Ryszarda), skład był kobiecy. Przynajmniej płciowo, bo na pozostałych płaszczyznach bezczelnie łamałyśmy stereotypy. Przez całe dwa tygodnie żyłyśmy sobie wolne od makijażu i krzywych spojrzeń w lustra. Nasze kosmetyczki wypełniały po brzegi maści przeciwbólowe i plastry. Miałyśmy jeden wspólny, najtańszy żel pod prysznic, szampon oraz pastę. Nie gderałyśmy nadprogramowo. Na trasie byłyśmy tak obolałe, zmęczone i skupione, że często przez ośmiogodzinną drogę potrafiłyśmy nic do siebie nie mówić. Puste spojrzenia na buty. Nie musisz o niczym myśleć. Idziesz. 


Dałyśmy sobie upust na emocje. Żadnego użalania się. Jeśli któraś ryczy, to ryczy. Wlekłam się tak chyba z 20 metrów za dziewczynami na odcinku do Darłowa. Płakałam z bólu i szłam. Nikt nade mną nie wisiał, nie głaskał, nie pocieszał. Moje łzy, tylko dla mnie. Prywatny spektakl, monolog w głowie Nie jestem słaba. Po takim wewnętrznym oczyszczeniu, masz siłę na więcej. Dzięki Lenie i Marcie nie zostawałam nigdzie na dłużej, a zawsze dochodziłam do planowanego miejsca. Niezależnie od tego z jakim tempem, siłą i motywacją szłam. Zapomniałam już, jak dobrze jest być. Całą sobą, w tej jednej, konkretnej chwili.



Świadomie wyłączyłyśmy się ze świata. Wzięłyśmy najgorsze telefony z podstawową funkcją wykonywania połączeń. Byłyśmy z dala od wszystkiego. Czasami przechodziłyśmy gdzieś obok kiosku i dowiadywałyśmy się z nagłówków gazet o sukcesach na olimpiadzie. W recepcji, na polu namiotowym stróż miał telewizor z którego usłyszałyśmy o trzęsieniu ziemi we Włoszech. Unikałyśmy negatywnych informacji, zewnętrznych bodźców. Raz dziennie wysyłałam do siedmiu najbliższych mi osób sms-a z informacją gdzie jestem i jak się czuję. Rozbijałyśmy namiot, wchodziłyśmy do śpiworów i z latarkami przy czołach pisałyśmy listy. Do siebie, przyjaciół, rodziny. Codziennie z innego miejsca. Często skrajnie zmęczone przelewałyśmy na papier nasze myśli, porządkowałyśmy głowę. Mimo łamiących kości, zasypiałam łatwiej niż kiedykolwiek. Wszystko we mnie buzowało, ale był w tym jakiś większy ład, spokój. Nie martwiłam się o to, co muszę zrobić ważnego ze swoim życiem. Myślałam o tym, gdzie będę musiała spać, czy będę miała co jeść i czy znajdę w sobie jeszcze siłę, żeby się wykąpać. Nie wliczając ekscesów, kiedy czyjś kot zeżarł nam pozostawioną na zewnątrz szynkę, w łazience latały szerszenie, a w Jezierzanach nie było pola namiotowego - zwykle się udawało. 



Prawdę mówiąc, miałyśmy zaskakująco dużo szczęścia. Z tym brakiem pola namiotowego choćby - Pani, której opowiedziałyśmy swoją historię użyczyła nam pokoju w pensjonacie po cenie 'namiotowej'.  Ktoś na trasie prosił, żebyśmy zapaliły jego darmowe jointy. Kilkukrotnie proponowano nam podwózkę, mimo, że wcale nie łapałyśmy stopa. Wsiadłyśmy raz - młoda kobitka zwinęła nas na 5 km przed Ustką, akurat wtedy, kiedy z nieba lunął deszcz. Jechałyśmy z kilkumiesięczną Gosią i młodym psiakiem, Timonem . Pani była ustkowianką, zawiozła nas pod najtańsze pole namiotowe nie tylko w mieście, ale i w całej naszej podróży. Zdarzyło nam się też w Łebie, po pokonaniu ruchomych wydm załapać na melexa - kierowca wysadził nas przed wjazdem do bazy, żebyśmy nie musiały płacić. We Władysławowie, do którego dotarłyśmy nocą, zaczepili nas na polu nastoletni elektrycy ze Śląska. Zaoferowali się pomocą przy rozstawianiu namiotu, użyczyli reflektor i zaprosili na grilla. A skoro już o grillu mowa, to w nieszczęsnym Darłowie wzięto nas za uczestników turnusu dla niepełnosprawnych dzieci - nie protestowałyśmy - załapałyśmy się na darmową kiełbasę. W Lubiatowie nikt nie zauważył, że weszłyśmy na pole namiotowe i nikt nas nie policzył. Mimo nadarzających się niepowodzeń, czułam nieustające przyciąganie dobrych zdarzeń, sprzyjających okazji. I ciągle wierzyłam, że jakoś to będzie.




I jakoś to było. Przy końcu towarzyszyło nam więcej luzu. Nie narzekałyśmy już na to, co na sobie mamy. Ściągałyśmy buty, kładłyśmy się na karimacie i licytowałyśmy, która bardziej śmierdzi. Po kiełbasie ze śląskimi elektrykami wróciłyśmy do namiotu i same opchnęłyśmy jeszcze dwa słoiki gulaszu. Nie stresowałyśmy się, że przyjdziemy na pole w nocy - nauczyłyśmy się rozkładać nasze iglo po ciemku. Nie było w nas paniki, że tropik przecieka podczas deszczu - rano i tak zwijałyśmy go do wora i ruszałyśmy w drogę. Nie ruszały nas kąśliwe uwagi napotkanych w Mielnie rówieśników i podśmiewałyśmy się z kolesia, który pod wejściem naszego namiotu cmokał: "Misia, no wpuść mnie, ja nie dotknę Ciebie, Ty nie dotkniesz mnie.". Wchodziłyśmy na plażę w buciorach, omijając roznegliżowanych ludzi i goszcząc tam zwykle przez błogie 20 minut przerwy. Opalałyśmy się w sportowych stanikach i opierając głowami o plecaki, jadłyśmy gigantyczne buły.






Czekałyśmy na Hel tak długo, że zgubiłyśmy po drodze ekscytację. Minęłyśmy tabliczkę ze słowami "O, to już". Znowu rozstawiałyśmy namiot, znowu organizowałyśmy sobie kolację. Szłyśmy 14 dni, żeby u celu pobyć parę godzin, zrobić trzy, normalne, wakacyjne zdjęcia i zjeść rybę. Planując podróż, miałam prze oczami wielki finał. Czułam i chciałam, żeby ta droga była rewolucją, momentem zmian, wskazaniem nowego, większego celu. Doszłam na miejsce z pokorą, poczuciem, że zapracowałam sobie na wspaniałe wspomnienia, z wdzięcznością dla swojego ciała i ludzi, którzy wspierali mnie na odległość. Doszłam taka sama, ale po drodze zostawiłam wszystkie zmartwienia. Był we mnie spokój i tylko spokój. Położyłam się na plaży, wypiłam piwo, obserwowałam zachód Słońca. Czułam, że mogę i chcę ze sobą wszystko. 

Kiedy dzieje się nam coś złego, natychmiast myślimy o tym jak fajnie było wczoraj. Na co dzień nie karmimy się dobrymi myślami, zawsze nam coś przeszkadza, coś nas wkurza. Nie chodzi o to, że mamy to ignorować. Jest okey, jeśli nie wszystko się w świecie podoba, ale czy wystarczająco dostrzegamy wokół nas te dobre rzeczy? Może potrzebujemy złych chwil w życiu, by dostrzegać te dobre. To trochę masochizm, ale skoro nie można inaczej, może warto wziąć i zaakceptować wszystko, co się dzieje? 


Nie zawsze umiem zdecydować, co wybrać. Ale jeśli nie wybieram, bo nie wiem, co zdecydować, to przecież też się wstrzymuję, podejmuję decyzję: unikam lub rezygnuję. A nie interesuje mnie żadna z tych opcji. Dopracowałam się cierpliwości. Zaczęłam ją uważać za cnotę. Szłam w parze z satysfakcją ze zmian, jaką przynosi życie. Wszystko zaczęło logicznie pasować, mieć sens. Już nie uważam, że lepsze życie toczy się tam, gdzie mnie nie ma i że muszę starać się tam znaleźć. Uważam, że strasznie fajnie jest być. Być obecną. Podejmować decyzje na swój temat. Bo nawet jeśli te decyzje czy wybory będą złe, to i tak mnie gdzieś zaprowadzą. Jeśli się gdzieś po drodze pogubię, spóźnię, przewrócę i popłaczę - to i tak prędzej czy później będę tam, gdzie mam być. Po swojemu.




Jestem brudna, cuchnę gorzej niż niejeden żul, moje skołtunione włosy są zaczesane palcami w niedbały kucyk. Jadę pociągiem w nie najświeższej piżamie, kruszę waflami ryżowymi i wyciągam stopy na przeciwne siedzenie. Wracam do domu. Mam czyste, nowe skarpety. Coś dobrego, w całym tym syfie, który na mnie czeka. Coś nowego, na nowy początek. Mogę znowu iść. Jestem silniejsza niż kiedykolwiek. I już wiem, że naprawdę mogę zrobić w życiu wszystko, czego tylko chcę. 

Jeśli tylko chcę.