środa, 23 grudnia 2015

25 rzeczy, które zrobiłam raz w roku.

Cholerny listopadowy dzień. Jeden z tych z deszczem i mgłą ograniczającą widoczność na wyciągnięcie ręki. Prawdopodobnie mam przy czole aureolę poskręcanych od mżawki włosów i zaschnięte ślady błota na nogawkach czarnych spodni. Wyciągam z kieszeni ostatniego kabanosa i rozkoszuję się nim w ustach, jakby był ostatnim posiłkiem w życiu. Jest wilgotno. Robi się zimno i ciemno. A my jesteśmy buk wie gdzie w środku lasu. Każdy hałas dobiegający zza krzaków przyspiesza bicie mojego serca. Nie rozglądam się na boki, żeby nie zobaczyć czegoś, czego zobaczyć nie powinnam. Śpiewam żołnierskie piosenki na całe gardło. Nie boję się. Nie boję się niczego.

Już.



Mam je przy sobie. Mam je ze sobą i za sobą. Są jak tarcza. Chcę o nich pamiętać.

1. Obejrzałam film dokumentalny na temat, który nic mi nie mówił

Czatowałam na produkcję o scjentologach. HBO wydało na prawników tyle kasy, żeby go zrobić, że nawet nie śmiem wątpić w jego moc i autentyczność. Właściwie nie wiem czemu tak bardzo ciągnęło mnie do tego tematu (może przez Smitha i Cruisa, których kocham), niemniej zainteresowały mnie recenzje i kontrowersje, a niemożność zdobycia go - tylko wznieciła ogień.  Zamiast tego trafiłam na Amy. Film zebrał kupę nagród i świetne opinie moich znajomych, dlatego skusiłam się, wiedząc tylko, że chcieli ją wziąć na odwyk, a ona mówiła NIE NIE NIE.


2.Umówiłam się na spotkanie z kimś, z kim kontakt urwał się sam z siebie.

Nie widziałam się z Pauliną dwa lata. Z mniejszych, większych przyczyn, ale zwyczajnie, bez kłótni - ten czas przeleciał nam przez palce, wydarzył się ogrom rzeczy i przy żadnej z nich nie byłyśmy obok siebie. Dobrze było do niej napisać, dobrze było się z nią w końcu umówić, zobaczyć - tym bardziej, że nie udało się to nikomu z grona naszych wspólnych znajomych. Jak wyglądają spotkania po takim czasie ? Skłamałabym, mówiąc, że nie inaczej. Niby neutralnie, normalnie, ale jest tyle rzeczy, które Cię interesują, że nie wiesz o co zapytać. Pytałam o niewiele, o najświeższe rzeczy, jakby tej luki czasowej wcale nie było. I było dobrze. Zwyczajnie dobrze. Mam nadzieję, że będziemy to powtarzać. Częściej.


3.Dałam komuś bliskiemu prezent bez powodu.

To nie było nic wielkiego. Koperta bąbelkowa wypełniona po brzegi słodyczami poleciała w sesyjnym okresie do Poznania do moich byłych współlokatorek, które niezaprzeczalnie na nią zasługiwały. Martyna i Gosia umilały mi codzienność w nie najlepszym momencie mojego życia, stąd ja postanowiłam ją umilić im.  Czasami w życiu chodzi o to, żeby było miło. Dlatego w grudniu kontynuowałam tą myśl i napisałam 21 listów do 21 bliskich mi osób. Dobre słowo, to często najlepsze, co możemy dostać.


4.Nauczyłam się przyrządzać w kuchni jedną spektakularną rzecz.

Lubię gotować równie bardzo jak eksperymentować. Eksperymenty te wychodzą w większym lub mniejszym stopniu (pewnego dnia zamiast podlać mięso pitnym miodem, użyłam wysokoprocentowej nalewki z pigwy), ale zawsze sprawiają mi mnóstwo radości. Robię świetną tartę limonkową, dalej jestem królową gyrosowej sałatki i po hiszpańskich wojażach radzę sobie z paellą, ale muszę przyznać, że personalnym hitem w tym roku był... rosół. Głównie dlatego, że przed studiami nigdy nie ugotowałam żadnej zupy i kiedy poradziłam sobie  z bulionem, poleciało dalej. Dobry rosół, robi dobry dzień. Szczególnie jeśli ma się grypę, okres, albo kaca. Dobry rosół, to dobra gospodyni. Zapraszam.


5. Zrobiłam sobie dzień dziecka

Bardzo starałam się zwalczyć jesienną chandrę - ba ! mało tego - chciałam ją zupełnie ominąć. Potem przyszedł październik i mnie pokonał. Po zajęciach weszłam do łóżka i nie wychodziłam z niego do następnego ranka. Kiedy w nocy zadzwonił do mnie Michał, zaczęłam mu żałośnie ryczeć do słuchawki. Przyniósł trzy butelki wina i worek słodyczy. Spędziliśmy cały weekend na oglądaniu filmów, siedzeniu w dresach i wieczornych eskapadach do monopolowego. Nie kąpaliśmy się, ja nie malowałam, a on nie zmieniał skarpetek. Opychaliśmy się pizzą i tańczyliśmy z Taylor Swift. Święto trolla w wersji dla dorosłych. Najlepsza psychoterapia. Totalny reset od rzeczywistości.


 6.Zrobiłam czystkę fizyczną

Wywaliłam ciuchy z szafy. W końcu bez pieprzenia się i użalania. Niektóre bluzki trzymałam od gimnazjum. Skończyłam z sentymentami. Wywaliłam ciasne ciuchy, do których już nie schudnę i takie, przy których kupowaniu musiałam być niespełna rozumu. Zrobiłam miejsce na nowe, a stare oddałam potrzebującym. Wywalanie to wyzwalające uczucie. Zamyka przeczytane rozdziały. Pozwala skończyć ze sobą w bezpieczny sposób. Koniecznie spróbujcie !

a nuż widelec wygracie metamorfozę w super drogich ciuchach

7. Zrobiłam czystkę wirtualną.

Nie będę Was oszukiwać. Ratowałam mój komputer rękami i nogami, ale obawiałam się wybuchu, więc wymieniłam go na nowszy model. Zdjęcia zgrywam od razu na dysk internetowy, dbam o antywirusa, usuwam rzeczy, z których nie korzystam, uczelniane dokumenty zapisuję na pendrivach. Jeśli chodzi o internet - poblokowałam większość zdjęć na facebooku (którymi tak chętnie dzieliła się młodsza wersja mnie), zadbałam o prywatność swojego profilu, ograniczyłam wirtualne znajomości do minimum (no hurt feelings). Nie muszę już też wszystkiego opisywać na blogu, dzielić się problemami, czy chwalić sukcesami, ale chcę tu jeszcze zaglądać, pisać raz na jakiś czas, przykleić kilka zdjęć na dłużej. Blog to kawał mojego życia i spora część mnie. Jest jak historia choroby, do której mogę zaglądać i analizować jak stopniowo dochodziłam do zdrowia i... siebie. Wiem jak duży wpływ wywarł na mnie, dlatego nie mam zamiaru porzucać go w pełni. Uporządkowałam blog graficznie, ale nie usunęłam ani jednego słowa. Nie wstydzę się tego gdzie byłam. Jestem lepsza tutaj.


8. Uporządkowałam na nowo książki, filmy, gry(?) i muzykę.

Kolorystycznie, a jak !


 9.Poszłam do lekarza i zrobiłam podstawowe badania

...ale najpierw zemdlałam w tramwaju i pojechałam na pogotowie. Tam zostałam poinformowana o 9-godzinnym czasie oczekiwania i wróciłam do domu. W nocy Maciek awaryjnie już, jechał ze mną na inną izbę przyjęć. Zaczęłam przykuwać uwagę do tego JAK żyję - nie tylko pod względem psychicznym i rozwojowym. Od tego roku stale dbam o to, żeby przynajmniej raz dziennie być na powietrzu. Wysypiam się. Nigdy nie wychodzę bez śniadania i codziennie na czczo wypijam kubek ciepłej wody z miodem i  cytryną. Ruszam się, choć prawdopodobnie ważę teraz najwięcej w życiu, ale paradoksalnie nigdy nie czułam się lepiej w swoim ciele. Nie daję się zwariować i nie panikuję - unikam stresu, nie tłumię emocji - dużo rozmawiam o tym, co czuję. Ostatnio chodzę na jogę i basen. Interesuję się zawartością swojego jedzenia, ale nie daję się zwariować. Wszystko jest dla ludzi. Zwłaszcza pizza i wino z granatu.


10. Posłuchałam The Sunscreen Song 

Cholera. Słuchajcie to przynajmniej raz w miesiącu.
I przeczytajcie "Dziką Drogę".
W tym roku wszystko, co miało cokolwiek wspólnego z motywowaniem i samorozwojem, przykuwało moją uwagę. To super, że o tych tematach robi się  coraz głośniej. Ludzie potrzebują wsparcia na każdym kroku. Bardzo się ostatnio pilnowałam, żeby nikogo nie krytykować i nikomu nie podcinać skrzydeł. Jeśli czegoś nie rozumiem, staram się to lepiej poznać, a potem zaakceptować. Pozwalam, żeby każdy szedł swoją drogą i odgrywał swoje życie na własny sposób. Nikt nie potrzebuje doradców, ale wszyscy potrzebujemy wsparcia i zrozumienia. 


11. Wkręciłam się w coś nowego

Zapierałam się rękami i nogami przed zakupem smartfona. Nie jestem gadżeciarą, ale wiem jak działają na mnie nowinki technologiczne, kiedy je sobie w końcu sprawię. Kiedy założyłam konto na instagramie, wpadłam jak śliwka w kompot. Od czasu posiadania fotobloga - nic nie obudziło we mnie takiej chęci do amatorskiego fotografowania i udostępniania swojego życia. Z listopadem przystopowałam, ale moje poczynania i codzienność możecie nadal oglądać tutaj. Ostatnio działam także na snapchacie, buduje tam poczucie humoru i pewien rodzaj dystansu do tego, co mnie otacza. Instagrama zatem chciałam uporządkować i zminimalizować, ale nie mam serca, żeby usunąć którekolwiek ze zdjęć. Tak więc, jest taki rozlazły i ciapaty - zupełnie jak właścicielka.
A. I nauczyłam się szydełkować z włosko-niemieckich kursów na youtube. Mega odprężająca, odmóżdżająca frajda, serio. Nie martwię się o emeryturę.


12. Wypisałam sobie jeden cel i po prostu go osiągnęłam

Pamiętam jak siedziałam z Kaliną we wrześniu w kawiarni i słuchałam jej dalekosiężnych planów o wielkich podróżach i wielkich wydarzeniach. Pamiętam jak zapytała mnie o moje plany, a ja nie umiałam jej odpowiedzieć. Jako główny cel przed nowym rokiem akademickim, podałam wymyślenie tematu do pracy licencjackiej, ale tak naprawdę miałam to głęboko w dupie i moja praca licencjacka była gdzieś wtedy bardzo bardzo daleko ode mnie (właściwie dalej jest). W ostatnim roku cele robiły się same. Po paru bolesnych latach życia z nadprogramowym biustem, udało mi się w końcu kupić idealny biustonosz, nauczyłam się parkować, przeczytałam całą Biblię, nauczyłam się pić wodę, pływałam w oceanie i podjęłam się drugiego, fascynującego kierunku studiów (wbrew marnym opiniom). W moim życiu bardzo wiele dobrych rzeczy wydarzyło się z przypadku, dlatego sam główny cel dał o sobie znać dopiero pod koniec roku. Jestem szczęśliwa ze sobą. Wreszcie niczego nikomu nie udowadniam, niczego nie udaję. Robię rzeczy, z których jestem dumna. Nie odmawiam sobie przyjemności z życia. Po prostu się nim cieszę. Tego zawsze chciałam - wewnętrznego spokoju.


13. Przeczytałam książkę uznawaną za kultową

Myślę, że są książki na które w danym momencie życia po prostu nie jesteśmy gotowi. Mam tak z "Lalką" - ilekroć ktoś o niej wspomni, zabieram się za czytanie. W te wakacje woziłam ją ze sobą dosłownie wszędzie, a starania i tak spełzły na niczym. Odpuściłam. Poczekam jeszcze, dojrzeję. Może znajdę trzeci kierunek, który mnie do niej zmusi. Przecież w  związku z tym, że moje studia generalnie bazują na literaturze -  i tak czytam dużo. Dużo dziwnych, momentami absurdalnych i nierzadko zbereźnych książek. Uzbierałby się też cały zestaw klasyków, ale żaden nie spodobał mi się tak bardzo, jak "Duma i uprzedzenie", którą zabrałam ze sobą w podróż po Europie.  Jestem absolutnie, niepodważalnie zakochana w Panu Darcym. Spaliłam dupę, romansując z nim na plaży.


14. Obejrzałam film uznany za kultowy

Na pierwszym semestrze porównywałam mimikę Audrey Hepburn do gestów Meryl Streep. Do napisania takiej pracy przeleciałam przez sporą część kinematografii z tą pierwszą. Odhaczyłam "Śniadanie u Tiffany'ego" i "Rzymskie wakacje". Lubię romantyczne filmy z lat '50. Klimat tamtejszych metropolii. Filmowych dżentelmenów i banalne sceny pocałunków w deszczu. Bez kotów.


15. "Domknęłam" wszystkie książki, komiksy, gry, filmy i seriale.

Tym sposobem oglądam na bieżąco dwa seriale, czytam jedną serię komiksów, jeden magazyn, nie gram w żadne gry i pilnuję na bieżąco dobrego kina, a wszystko, co obejrzałam - możecie obejrzeć TUTAJ.
Rzadko, ale jednak pisuję też wiersze, o TU.

 16. Zadałam sobie TE 21 pytań

Zrobiłam też wszystkie ćwiczenia z "Success and Change" Mateusza Grzesiaka. To jak rachunek sumienia. Odpuściłam ludzi, którzy odpuścili mnie. Przestałam być najbardziej żałosnym, kompleksiarskim wydaniem kobiety. Uświadomiłam sobie, co jest dla mnie naprawdę ważne. Wspierałam akcje charytatywne. Odwiedziłam sporo miejsc, których nie znałam. Nauczyłam się trzymać siebie dla siebie i spełniłam więcej niż jedno marzenie.


 17. Przeanalizowałam swoje cele, ambicje i aspiracje.

Ułatwiły mi to koleżanki ze studiów. Na grupową wigilijkę zamiast tradycyjnych upominków, każda o każdej wyskrobała dziesięć zdań opisujących teraźniejszą wersję i tę o 10 lat starszą. Takie zestawienie nie tylko dało mi do zrozumienia jak mnie widzą ludzie teraz, ale i pokazało w jaką stronę zmierzam. To był jeden z najlepszych świątecznych prezentów w moim życiu, bo pomógł mi zobaczyć siebie z boku. Mam dobry profil.... na życie.


18. Przypomniałam sobie sytuacje z których "wyszłam żywa".

Notorycznie odwołuję się do swoich wpisów z Poznania. Wiem, że to temat rzeka jak odgrzewane ziemniaki, ale lubię do niego wracać. Lubię mieć świadomość, że po ekonomicznych studiach, smażeniu naleśników i odejściu bliskich - przyszedł lepszy czas. Lubię myśleć, że udało mi się podnieść z niezłego bagna i wyjść cało z rzeczy, które wtedy wydawały się nie do przejścia. To mi daje siłę i sprawia, że bardziej doceniam to, co mam teraz. Pozwalam się sobie tym cieszyć do znudzenia. Karma.


19.Zrobiłam sobie tydzień minimalnego życia.

Publikując w internecie gorące zdjęcia z Gibraltaru, Lagos czy Paryża - siedziałam na hotelowej podłodze. Przez tydzień jadłam pasztety, zupki chińskie i słoikowe specjały, dzięki czemu moje ciało i skóra przypominały zawartość jedzonych posiłków. Byłam tak spłukana, że nie mając kasy na metro - zwiedziłam całą Barcelonę na piechotę. Zamiast makijażu - ciemne okulary, stylowych, letnich koturn - jedna para adidasów, przewiewnych sukienek - ostatnie, czyste szorty. W dodatku zapomniałam aparatu, więc wakacyjne wspomnienia wydawały się być kompletnie pogrzebane. W życiu nie czułam się tak brudna, spocona, zmęczona i... prawdziwie wolna, zauroczona światem, pogodzona ze stanem rzeczy. Zadowolona z tego co mam, gdzie jestem i kim jestem.



20. Odwiedziłam nieznane mi miejsce

Kiedy po paru dniach jazdy autokarem, przyjechałam do Portugalii - była jak ziemia obiecana. Nie było bata, że mi się nie spodoba, ale nie sądziłam, że aż tak. Zdałam sobie sprawę, jak niewiele wiem o tym kraju i chyba dlatego zakochałam się po uszy. Nie miałam żadnych oczekiwań, żadnych informacji na temat lokalnych zwyczajów, kuchni, czy warunków. To było jak błądzenie po omacku. Odkrywałam to miejsce każdym ze zmysłów i nie miałam dosyć. Mam apetyt na więcej i po cichutku liczę na Lizbonę w niedalekiej przyszłości (poświęciłam ją na rzecz gibraltarskiej wyprawy). Poza tym jak emigrować z kraju, to tylko do Szwecji. Nigdzie nie widziałam spokojniejszych i bardziej szczęśliwych ludzi.



21. Zorganizowałam prawdziwą randkę*.

Uczcijmy moje życie uczuciowe minutą ciszy.


Ten na którego czekam i tak się już porządnie spóźnia. Dlatego z tym punktem był pewien problem.  Lubię dawać siebie, a potem pouczać jak należy się odwdzięczać. I nie znoszę w sobie tej cechy, ale łaszenie mojego ego i docenianie, to coś czego potrzebuję. Poza tym.. gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy ? Nie zorganizowałam prawdziwej randki. Bo znowu nie miałam jej dla kogo zorganizować. Spędziłam masę śniadań, obiadów i kolacji w towarzystwie przyjaciół. Chodziłam z nimi do kina, na długie spacery i upijałam się winem. Byliśmy na wakacjach. Latem pływaliśmy razem na kajakach, zimą rozmawialiśmy w łóżku do wchodu słońca i karmiliśmy się truskawkami. Śmiałam się i doskonale bawiłam. Kłóciłam się i byłam zołzowata. Ale nie mogę powiedzieć, że wykonałam to zadanie, przynajmniej w pełni. Wkładałam serce w czas spędzony z bliskimi, przygotowywałam się pieczołowicie do wyjść, stroiłam w kiecki, kupowałam bilety, gotowałam, zapalałam świece (co skończyło się płonącymi firankami) i pare razy, wbrew sobie dałam się nawet namówić na clubbing. Dbałam o to, żeby mówić kocham, choćby rodzicom (kiedy Wasi słyszeli to ostatnio ?). W nic tak nie wierzę, jak w moc tych 6 liter. Kilka moich kocham musi wystarczyć za sto idealnych randek.

22. Kupiłam kredę i narysowałam coś na chodniku.

Kilka dni temu, bo zupełnie o tym zapomniałam. Zimą ma większy odbiór. Poza tym uważam, że kreda to tylko pretekst, że nawet kiedy jest się starym, skapciałym i dresowym studentem (jak ja) - trzeba się pobudzać do kreatywnych przebłysków. Trzeba lepić z masy solnej, malować bombki i składać motyle z origami. Nawet jeśli wydaje Ci się to głupie i bez sensu. Nie jest.


 23. Kupiłam sobie coś uświadamiającego mi moje marzenia i pozycję.

Na Gibraltar jechało się czternaście godzin, na miejscu było cztery. Wycieczka fakultatywna, której podczas eurotripu podjęło się sześć osób - kosztowała mnie dodatkowe 80 eurasów do wakacji (nie licząc specjalnie kupionych, wabiących małpy bananów i najdroższego whoopera w życiu). To było kompletnie bezmyślne i bezsensowne. W dodatku zabrało mi cały dzień z pobytu w Portugalii, ale ! zdjęcia z wolno żyjącymi małpami, bycia między dwoma kontynentami i wypatrywania dzikich delifnów - nie zastąpię niczym innym. To były najpiękniej spożytkowane pieniądze w moim życiu. Chociaż nie śpiewałam po drodze popowych piosenek jak Aga - cieszyłam się równie mocno. W tym roku podróżowałam więcej niż zwykle, bo czułam potrzebę szukania swojego miejsca na ziemi.

 

24. Poznałam jedną obcą mi kulturę

Zabrałam babcię na Mazury. A właściwie myślę, że zabrałyśmy się tam obie. Niemal codziennie odwiedzałyśmy inne miejsce, naszych innych krewnych, inne jeziora. Jadłyśmy świeżozłowione ryby i oglądałyśmy zachody Słońca na zapadniętych pomostach. Chodziłyśmy boso po trawie, a sama babcia - przeskakiwała przez płoty, żeby choćby pomoczyć stopy w "swojej" rzeczce. Poznałam jej kulturę, świat, w którym żyła, miejsca i ludzi, których kochała. Średnia wieku mojego towarzystwa wynosiła 80 lat, ale to był najbardziej pouczający i refleksyjny wyjazd w całym moim życiu. Na Mazurach wszystko jest uboższe, mniej skomercjalizowane, ale takiego spokoju ducha nie ma żaden inny region. Poza tym przebywanie non-stop w towarzystwie czterokrotnie starszym od ciebie uczy pokory, cierpliwości i szacunku do życia. Słuchając ich wspomnień, myślałam o tym jak będą wyglądać moje własne.


25. Nie czekałam

Najlepszą rzeczą w życiu singla jest fakt, że wszystko zawdzięcza sobie sam. Najgorszą zaś - że zawdzięcza sobie wszystko sam. Oznacza to mniej więcej tyle, że do nikogo nie możesz mieć pretensji odnośnie swojego szczęścia. Nikomu nie możesz wystawić rachunku zysków i strat, dlatego singlom najlepiej wychodzi... uciekanie. Uciekanie przede wszystkim od odpowiedzialności za swoje życie. Baaaarddzzzoo długo się tym parałam. Uciekanie i okłamywanie mojego życia zajmowało większość dawnego czasu. Zaczęłam więc od tego, żeby nauczyć się mówić prawdę, początkowo - swoją o mnie. Przedstawiłam sobie jasny obraz siebie, uporządkowałam cały syf, który zrobiłam dotychczas i zabrałam się za bycie "w porządku". W tym roku nie czekałam aż "coś" się wydarzy. Robiłam co chciałam, byłam z kim chciałam i gdzie chciałam.



Chciałam w tym roku bardzo dużo rzeczy. 

I nie wszystkie udało mi się zrobić. Nie wszystkie wyszły po mojej myśli, a prawdę mówiąc - większość się spieprzyła. Ale doszłam do jednego, ważnego, zmieniającego wszystko wniosku: to jest ten moment. Nigdy nie będę dość chuda, dość mądra, dość ładna i zabawna. Prawdopodobnie nie zrobię już kariery ścisłowca, nie zostanę wirtuozem keyboardu i ekonomistą - bo i nie chcę. Zawsze będzie coś, co można zrobić lepiej, mocniej, bardziej i więcej. Ale z drugiej strony nie będzie już drugiej takiej zimy 2015.  Nie będę już również tak młoda jak dzisiaj, tak nieświadoma tego, co przyniesie przyszłość. I zawsze będzie mi czegoś brakowało, a skoro tak  - to nigdy nie będę mogła być szczęśliwa. Chcę się cieszyć. To jest ten moment, kiedy jest doskonale. Nawet jeśli nie jest. Nawet jeśli znowu nie potrafiłam zaoszczędzić pieniędzy na podróżnicze marzenie, po raz kolejny ominęło mnie  jedzenie ośmiornicy, Maciek drugi tydzień z rzędu zalega z myciem podłóg, spodnie pękają w kroku, a ten dupek nie pisze.  Chcę powiedzieć dziękuję. Dziękuję za to, co mam. Tu i teraz jest tak dużo dobrego w moim życiu.



poniedziałek, 23 listopada 2015

List do Mikołaja

Kochany Mikołaju, Droga Gwiazdko,

      We wstępie chciałabym Wam podziękować za zeszłoroczne prezenty. Dostałam prawie wszystko o czym marzyłam. Mam akceptację rodziców, miłość brata, pokręconych przyjaciół i samą babcie jako przyjaciółkę. Udało mi się wykaraskać ze wszystkich kłopotów, zmienić życie na lepsze i odnaleźć właściwą drogę. Obudziła się we mnie ambicja i zaczęłam walczyć o swoje marzenia. Dzięki wsparciu finansowemu rodziców odwiedziłam masę krajów i zobaczyłam część kultur - co uważam za najważniejsze lekcje i doświadczenia życiowe. Rzeczy, które tam zobaczyłam i kultury, które odkryłam zostaną ze mną na zawsze. Pozwala mi to wierzyć uparcie, że świat jest piękny, a wszystko, czego chcemy przychodzi do nas we właściwym momencie i jest podawane w odpowiednich dawkach. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Dziękuję Wam za to, że wszyscy są zdrowi, bo dzięki temu możemy cieszyć się szczęściem dłużej. Dziękuję za tatę-emeryta, o którego nie musimy się już martwić podczas pobytu w pracy i mamę, która prawdopodobnie w najbliższe wakacje wsiądzie z nami na rower. Mój brat nie jest być może moją najlepszą kopią, ale to dobrze. Bardzo cenię sobie w nim tę inność, ciągłą wesołość, a nawet chwile buntu. Przyznam, że imponuje mi faktem, że się nie poddaje, że nie narzeka i walczy. Ma jeszcze w sobie tę dziecięcą wiarę w marzenia, a to daje mi więcej siły. Poza tym nikt tak jak ja naprawdę nie wie jaki jest błyskotliwy i jak mądre pytania potrafi zadawać. Jest niesamowicie wrażliwy i refleksyjny w stosunku do świata. Dba o emocje, kiedy ja się ich boję. Myślę, że przejął ten gen w całości i pała do mnie taką miłością, żeby go wskrzesić w siostrzanym sercu. Mój brat to definitywnie Wasz najbardziej udany prezent.


Nie cenię sobie prezentów materialnych, dopóki ktoś nie włoży w nie serca. To dlatego na urodziny poprosiłam przyjaciół o listy - ich liczba zweryfikowała znajomości, pozwoliła określić, kto poświęcił czas i myśli na bycie DLA MNIE. W te święta chcę Was poprosić o to samo. O dwa osobne skrawki papieru z ciepłym słowem. Jeśli nie będziecie umieli sklecić poematu - napiszcie jedno zdanie, cokolwiek, co zatrzyma Was na chwilę ze mną. Takie listy, to moja tarcza przed rzeczywistością. Trzymam je w specjalnym pudełku i wyciągam na specjalne okazje - zwykle wtedy, kiedy nie mam siły walczyć o siebie. Z tych paru kartek papieru rosną mi skrzydła, dodajcie zatem parę piórek.


Lubię wiedzieć, że wszystko ze mną i obok mnie jest okey. Chcę wiedzieć jak to jest z moimi bliskimi. Na potwierdzenie spełnienia życzeń o zdrowe i szczęśliwe życie, proszę o wyniki wszystkich aktualnych badań moich rodziców i brata. Wiem, że zazwyczaj nie załącza się paragonu z zakupu prezentów, ale gwiazdkowe upominki powstają przecież w fabryce Św.Mikołaja, czyż nie ? Myślę, że elfy mogą się pokusić o takie odstępstwo od normy. 


Przez pryzmat czasu to, na czym nam zależało, okazuje się bez wartości. Modne ciuchy wychodzą z mody, błyskotliwe technologie zastępuje się innymi. Kosmetyki się kończą. Ale nigdy nie kończą się płyty i książki. To namacalne zapiski moich konkretnych etapów z przeszłości. Czego słuchałam, kiedy mieszkałam w Poznaniu i co czytałam, będąc w liceum ? Do muzyki i dobrej lektury zawsze wrócę. To, co przeleciało przez moje oczy i uszy zostanie ze mną na dłużej. Kochany Mikołaju - nie musisz się dłużej głowić, Droga Gwiazdko - ułatwiam sprawę. Skompresowałam swoją kulturalną listę do minimum. Wybrałam rzeczy na których punkcie w ostatnim roku miałam świra, które chciałam sobie kupić (ale żałowałam studenckiego budżetu), które ciężko było zdobyć i o których po prostu przypominam sobie od czasu do czasu. Bliżej niewytłumaczalna lista ma się następująco:

1. My Kind Of Music - Frank Sinatra, Michael Buble, Tony Benett
2. Dziewczyna z pociągu - Paula Hawkins
3. Adele - 25
4. Elementarz stylu - Katarzyna Tusk
5. Prawie jak gwiazda rocka - Matthew Quick
6. John Legend <dowolny album>
7. Atlas wysp odległych - Judith Schalansky
8. Psychologia relacji(...) lub 100 happy days, czyli jak się robi szczęście(...)- Mateusz Grzesiak
9.Zaczarowany las - Johanna Basford  lub każda inna kolorowanka dla dorosłych
10. Brave enough - Cheryl Strayed


Kiedy jestem w dołku, przestaję dalej kopać, ale będę wdzięczna jeśli tych łopatologicznych tematów będzie mniej. Z rzeczą, którą najbardziej sobie w życiu nie radzę jest poczucie beznadziejności, nieporadność ogólnożyciowa i stagnacja. Chciałabym już wreszcie znać odpowiedź na większość swoich pytań, albo dostać cel - z drogą, choćby i po omacku i z moją uszkodzoną orientacją terenową sobie poradzę. Unikam narzekania na swój stan "cywilny" i staram się być w tej kwestii cierpliwa, bo w końcu ten ktoś, będzie kimś, na kogo warto było czekać, ale.. no cholera...ręce i serce mnie opadają... 

Jeśli już jesteśmy w tym punkcie, to chciałabym nadmienić temat babci. Myślę, że żaden codzienny telefon i odwiedziny, nie odmienią tego, jak bardzo jest samotna. Myślę, że to dzięki temu tak doskonale się rozumiemy i po śmierci dziadka jesteśmy niczym bratnie dusze. Jeśli nawet mam być szczera, to w starciu z pogrzebem, gorszy jest tylko ból patrzenia na osobę, która odczuła największą stratę. Nie proszę o bogatego wdowca dla babci (choć nie miałabym nic przeciwko). Proszę o jej wewnętrzny spokój i ponowne poczucie lekkości na sercu. Bycie z nią, kiedy się śmieje - to ostatnio najcenniejsze chwile w moim życiu. Jeśli szczęścia można dotknąć, to chcę być przez nią przytulana każdego dnia.

 Nie pozwalajcie mi spoczywać na laurach. Muszę sięgać wyżej, mocniej, być dalej, ale moja wiara musi być solidnie podparta. Potrzebuję słów "Jestem z Ciebie dumny", "Jesteś mi potrzebna, jesteś ważna" i "Kocham Cię".  Wyszłam z zeszłorocznej masakry, ale nie wszystkie rany się jeszcze zasklepiły, kości są świeżozrośnięte i wciąż łatwo się przewracam. Istnieję tylko na emocjonalnym dopingu, dlatego proszę o wsparcie, zrozumienie, bycie w miłości miłością. Potrzebuję robić coś bardzo dobrego, bo na razie...

 ...byłam tylko grzeczna.



p.s. Jeśli ktoś w ogóle chciałby do mnie list napisać lub otrzymać go ode mnie, 
służę. A nawet uczynię to ze szczerą i nieskrywaną przyjemnością.

środa, 30 września 2015

stary człowiek i ocean.

W każde wakacje kłócę się z Michałem. Oczywiście sprzeczamy się przez cały rok, ale oboje mamy specyficzne, dominujące charaktery i kiedy spędzamy ze sobą już naprawdę za dużo dobrego czasu, przychodzi nieplanowana eksplozja z równie nieplanowanej przyczyny. Tamtego wieczora siedzimy razem na tarasie w idiotycznych kostiumach sporządzonych precyzyjnie na kiczparty. Sznuruję usta, żeby nie wybuchnąć strumieniem świadomości i trzymam się kurczowo puszki piwa, by opanować drżące nerwowo dłonie. Unikam kontaktu wzrokowego, spoglądając na cienie rozbujanych palm i gdy potok słów ustępuje milczącemu przełykaniu śliny - rzucam najbardziej babskie zdanie w historii całego mojego feministycznego życia "Skoro już nie masz nic do powiedzenia, położę się spać.". Stawiam puszkę na stole, wymijając go ostrożnym łukiem. Podchodzę do szklanych drzwi i nieudolnie szarpię za klamkę : "Położę się spać, jak tylko uda mi się stąd wyjść.". Oboje wybuchamy mimowolnym śmiechem. 





Chyba zawsze będę trochę autodestrukcyjna. Nawet wtedy, kiedy próbuję wcielać w swoje życie role młodej Julii Roberts czy Sandry Bullock, dzieje się coś bardziej filmowego. Na szczęście psucie, niefrasobliwość i ciamajdowatość od jakiś 21-lat są całkiem trendy tematem w moim scenariuszu, a niestandardowe sylwetki, nieco obłąkanych kobiet wciąż funkcjonują tu jako intrygujące. Dzięki temu w aktorskich kreacjach śmiało umiejscawiam się  gdzieś między Bridget Jones, Gracie Hart, a Vivian Ward i nadal pozostaję zuchwałą celebrytką swojego życia.  

Staram się nie brać wszystkiego na serio.











Lubię tą reklamę z Markiem Kondratem "Kto umie oszczędzać - ten ma.", bo ja nigdy nie mam. Czasami jeszcze tak kontrolnie pytam rodziców, czy może nie chcieliby wspomóc finansowo młodej, acz ambitnej dziewczyny w jej rozwojowych podróżach w głąb siebie. Wyobrażam sobie jak tato otwiera taką magiczną walizkę pełną 50 tysięcy i mówi - JEDŹ KOBIETO DO NEPALU, ZOBACZ TĘ SWOJĄ MACEDONIĘ, POSIEDŹ NA FIORDACH, ZRÓB SELFIE NA SANTORINI I POLEĆ BALONEM NAD KAPADOCJĄ (celowo używam caps locka, by oddać dramatyzm sytuacji, w świetle którego go stawiam). Zamiast tego po wygłoszeniu mojego taniego monologu zderzam się z rzeczywistością - wykładam towar na półkach w tesco, sprzedaję meble z pokoju i wystawiam keyboard na pożarcie handlarzy internetowych. Kiedy Aga pisze do mnie, że we wrześniu będziemy w Portugalii, że będziemy robić sobie zdjęcia z małpami na Gibraltarze i chodzić uliczkami Amsterdamu - wydaje mi się to najbardziej absurdalnym pomysłem na świecie. Tak absurdalnym, że zgadzam się bez wahania.









Czasami z obawy przed tym, że ominie mnie coś ważnego, podejmuję decyzje, które po głębszym zastanowieniu nie zyskują mojej 100-procentowej aprobaty. Dzieje się tak w przypadku wyjazdu do Portugalii, który okazuje się 15-dniowym eurotripem, opatrzonym w hulaszcze imprezy i mało turystycznych studentów. Gwoździem do trumny jest brak posiłków i zwiedzanie 7 miast z przewodnikiem, dzięki czemu od razu zakładam, że będzie beznadziejnie (co właściwie nigdy nie towarzyszy mi przed podróżą). Przecież ja nie lubię chodzić do klubów, nie kręcą mnie bezmyślne nawalanki przed południem i niezaprzeczalnie kocham jeść - zwłaszcza w podróży, kiedy dane jest mi próbować regionalnych smaków. Odzwyczaiłam się także od wyjazdów organizowanych przez biura podróży, napawam się gubieniem w malowniczych, małoznanych zaułkach i nie trzymam się narzucanych przez przewodnika programów, bo na wakacjach sama sobie jestem przewodnikiem. Nie lubię tłumów i nie lubię poznawać nowych ludzi, zwłaszcza jeśli to moi rówieśnicy, raczej nie wykazujący się inteligencją, czy choćby racjonalnym myśleniem. O zgrozo ratuje mnie otwarty umysł i pozwalam się sobie o wszystkim przekonać osobiście. Z nadzieją, że się pomylę - jadę.






Wakacje to trochę przymus dobrej zabawy, z którym ja uwielbiam zrywać. Świadomość tego, że możesz, a nie musisz jest cudowna. Zawsze mam wybór. Zawsze. Nawet ( a właściwie przede wszystkim) w kwestii szczęścia. Mogę. Mam prawo nie być zachwycona. Mam prawo mieć zły humor, czuć się zmęczona, leniwa i zażenowana. Mam prawo być nudziarą. Nie neguję przy tym hulaszczych imprez i mało turystycznych studentów. Oni też mają prawo. I wybór.





Chcę powiedzieć, że dla mnie wakacje to aktywny opierdaling. Wstawanie o 7 na poranne odkrywanie dzikich plaż, kiedy jeszcze nie ma ludzi i nieludzkich temperatur. Chcę powiedzieć, że to wychodzenie z deską do prasowania i sesje surfingowe, albo leżenie na plaży topless z książką Jane Austen i pełną świadomością swojego ciała. Wakacje to surowo zabronione karmienie małp na Gibraltarze, czekanie na wschód słońca na barcelońskiej plaży od 5 rano i picie szampana na trawniku pod wieżą Eiffela. Wakacje to możliwość olania wyjścia do klubu na rzecz jedzenia kabanosów na kanapie. Wakacje to outfit trenerki delfinów, opalony nos, rozbite palce i wygodne buty. Wakacje są od tego, żeby mieć dużo rzeczy w dupie i kiedy to zrozumiesz, dopiero poczujesz, czym są naprawdę.








Długa podróż odkrywa nowe sfery charakteru, a wielodniowa jazda autokarem super zdolności ciała. Kiedy jedziesz dwa dni bez noclegu przerabiasz na fotelu całą kamasutrę w poszukiwaniu idealnej pozycji do snu. Z czasem zmęczenie sięga jednak apogeum i wszystko ci jedno czy ktoś przed tobą rozłoży fotel na maksa, twój pasażer chrapie, a tobie notorycznie cierpną łydki. Kiedy siedzisz na skalistym wybrzeżu portugalskiego Lagos nie pamiętasz o tym jak ciężka była podróż, ile dni jedzenia pasztetu i zupek chińskich przed tobą i nie martwisz się o to na jak długo starczy ci jeszcze pieniędzy. Wydajesz ostatnie kieszonkowe na 14-godzinną wycieczkę na Gibraltar, po to, by tylko 4 posiedzieć na szczycie wśród małp i w Madrycie idziesz do Maca zamiast zasmakować się w hiszpańskiej paelli. Z wiekiem imponuje mi normalność. Nie robią na mnie wrażenia drogie rzeczy, hotele czy luksusowe potrawy. Nie dbam o pełny makijaż czy ładne ciuchy. Najpiękniejsze rzeczy są w życiu za darmo. Rozumiem to, kiedy ostatniego dnia leżymy na plaży, pijemy przegrzaną cole i jemy suchy chleb. "Jak tu jest przepięknie." - powtarzamy.








W ciągu 15 dni zjechałam 5 państw, spędziłam tydzień w Portugalii i odwiedziłam 7 dużych miast. W dwóch z nich byłam po raz pierwszy, w pozostałych nawet czwarty, ale po przerwie mogłam na nie spojrzeć z innej perspektywy, zobaczyć coś czego nie widziałam wcześniej. Nawet wtedy, gdy w Paryżu oddzielamy się od grupy i rodzi się we mnie niepohamowane pragnienie zwiedzenia Pompidou, a prowadzę znajomych w przeciwną stronę - nawet wtedy dobrze jest się chociaż zatrzymać, zgubić w małych, francuskich alejkach, skosztować pierwszego w życiu makaroniku.








W powrotnej drodze wyciągnę nogi na kolana Michała, który delikatnie pogładzi palcami moje opuchnięte łydki. Kiedy zobaczy, że zbytnio pochłania mnie lektura "Dumy i uprzedzenia", sprowadzi na ziemię swoim szmaciarskim komentarzem na temat depilacji nóg i połaskocze złośliwie pod kolanami. Z naszych toreb będzie się unosił znajomy zapach pasztetu pomidorowego, Agnieszka obróci się do nas z jakąś fałszującą piosenką, a ktoś z tyłu poda mi do wypicia whisky w plastikowym kubku po kawie.






Mam otwarty umysł, ale pozostaje we mnie znajomy niepokój. Nadal analizuje pomysły, zanim wycisnę z nich urok spontaniczności, jednak zawsze ratuje mnie prawda. Nie pozwalam, by inni decydowali o tym, jak o sobie myślę. Nie boję się zmian. Dużo się śmieję. Spędzam, chociaż trochę czasu ze sobą i lubię siebie. Pamiętam o tym, że najgorsze raczej się nie zdarzy. Trzymam się tego, co w moim życiu dobre i piękne, choć życie to nie omijanie dziur, ale wpadanie do nich i wytrwałe otrzepywanie kolanek. Znam dobrze swoje nogi, pamiętam punkty w których miałam siniaki i miejsca w których  je sobie nabiłam. Cieszę się, że się zagoiły, choć dalej nierozważnie wystawiam je na niebezpieczeństwa. Chyba o to chodzi.



Żeby się nie bać.