Przyjeżdżamy z Michałem. Jest zimno, pochmurno i pada. Leje przez cały nasz pobyt. Co chwilę zmieniamy tylko skarpetki z przemokniętych butów, a moje spódnice muszą zostać zastąpione dresowymi spodniami.
Wszędzie szaro, ludzie są nerwowi, ciągle gdzieś biegną i kłócą się o byle jakość żółtego sera. Gubimy się, jesteśmy zmęczeni i lekko poirytowani - Michał jęczy, ja zrzędzę - warszawski humor udziela się nam totalnie.
A wydawałoby się, że dzień wcześniej złapałam Pana Boga za nogi, bo choć prawdę mówiąc dobę przed wyjazdem miałam najgorszy dzień życia - to pod wieczór w moim domu znalazł się wyjątkowy gość:
-Dzień dobry - otwieram drzwi, odrywając się od spisywania adresów najważniejszych miejsc w stolicy
-Witam, związek kominiarski co roku organizuje taką akcję... - w progu stoi ubrany w czarny mundurek facecik. Uważnie badam go wzrokiem, gubiąc kontekst rozmowy-... to przyjmie pani tą kartkę ?
Mój wzrok skupia się na białym kartoniku, który mężczyzna trzyma w dłoni
-Jasne, czemu nie. - zabieram podarunek, ale gościu nie odchodzi
-Wystarczy jakiś symboliczny grosik, tak na szczęście - uśmiecha się.
-...Pan poczeka. - sięgam do torebki i opróżniam portfel -... mam przy sobie tylko dwa złote.
-Tyle na szczęście wystarczy.
Tak więc kupiłam szczęście za dwa złote. Jak podczas wyjazdu powiedział Michał "Trzeba mu było zapłacić więcej". Zresztą Michał...
Michał zasnął na Beyonce. Sądziłam, że niemożliwe jest nudzenie się na tym koncercie, ale kiedy odwróciłam na chwilę głowę, on w najlepsze drzemał owinięty po uszy swoją kurtką.
Mogę go jednak chyba trochę usprawiedliwić. Byliśmy na nogach od 3.30, przez co zmęczenie wychodziło już nam oczami. Ja jednak jako usilna optymistka chciałam się bawić za wszelką cenę i łapać chwilę w garści.
A Misiek, choć w dalszym ciągu nie potrafi słuchać, nie szanuje ludzi, ma się za najbardziej zajebistego człowieka na ziemi i chodzi tak szybko, że pewnie nawet nie zauważyłby gdybym umarła na środku chodnika - to oboje lubimy wieczory z pasztetem, śniadania do łóżka, seksualne podteksty oraz życie iście uptown....
A ! I wkręcił się w Grey's Anatomy <3
W gruncie rzeczy - pomimo tego, że pogoda się nie udała, że byliśmy zmęczeni, że jednego dnia nie było światła i że zgubiłam trzy dniowy bilet na autobus -to myślę, że stolicy pozostanę wierna, bo ja sama jestem do niej bardzo podobna. Mnie Warszawa pozwala się od czasu do czasu chować w tłumie szarych ludzi, uciekać, kiedy tylko ma się na to ochotę. Wsiadać w autobus i jechać przez kilka przystanków 90 minut
i...
poznawać niezwykłe miejsca :) Ja się skupiłam przede wszystkim na tych kulinarnych, bo choć mój towarzysz jest fanatykiem fastfoodów - ja gustuję zawsze w czymś nowym (i lepszym).
Takim niesamowitym miejscem, które wy koniecznie musicie w Warszawie odwiedzić jest manufaktura cukierków, tuż przy krakowskim przedmieściu, do której my trafiliśmy przypadkowo
- uciekając przed deszczem.
Byłam w siódmym niebie !
Warszawa żyje swoim tempem i to jest chyba odpowiednie, bo każdy w tym tempie może gdzieś tam odnaleźć siebie. Ja znajduję za każdym razem inną Alę Urban.
Cóż, jak śpiewał Muniek Staszczyk "kocham to miasto - zmęczone jak ja".
I właśnie teraz... muszę odpocząć.
Dzień dziecka w Pradze,
a potem dwa tygodnie na dietę cud przed Cyprem.
Całuję już (a może jeszcze) z ciepłego i suchego Lubina .
Amy Macdonald! Ona od zawsze na zawsze z Warszawą ;)
OdpowiedzUsuńno tak - jaka warszawa by nie była - zawsze będzie brzmiała Amy <3
UsuńJak super! cudowne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuń~medżik
Czekam na nowy OPTYMISTYCZNY felieton;)
OdpowiedzUsuńnieznana fanka;)
o. milutko :)
Usuńdziękuję - optymistycznych oby jak najwięcej :)