poniedziałek, 11 kwietnia 2016

sztuka odpuszczania.

Redaktor naczelny ma podkrążone oczy. Nie powinno mnie to bardziej dziwić, bo sama jestem genetycznie naznaczona wizualnym niewyspaniem, ale jego sina skóra pod ślepiami to już apogeum zmęczenia. Dwa jądra ciemności, które nie pozwalają mi się skupić. "O 12.30 wracasz z trzydziestoma tematami" - podnoszę wzrok znad notesu i dostrzegam jak mnie penetrują, drążą i plądrują na wskroś. Zerkam na zegarek, zrywam z wieszaka płaszcz, a jego dwa ostatnie guziki zaczynają się turlać po podłodze.  W biegu łapię przypadkowy tramwaj. 1,5 godziny na dostrzeżenie trzydziestu rzeczy w mieście, które nie ciekawi mnie ani trochę.

Wczoraj leżałam na plaży. 


Ciągle jestem w przebudowie. Niedokończona, zmienna w trakcie planowania i chyba niegotowa na nic w życiu. Niby non-stop z nowymi pomysłami, ale ostatnio niczego nie kończę. Łatwo się denerwuję i wszystko mnie wkurza. Nie pozwalam sobie krzyczeć. Nie daję się wyprowadzać z równowagi. Naładowana jak najlepszy karabin czekam na odstrzał, ale nie mogę strzelić do samej siebie. A że mimo wszystko lubię ludzi - w ich też jakoś nie uchodzi celować. Nowa podróż jest wyjazdem na poligon.


Toruń to mój punkt na tegorocznej liście 25 rzeczy do zrobienia raz w roku. Co prawda Maciek ciągle powtarza, że Polskę będziemy zwiedzać, kiedy wyprodukujemy i odchowamy dzieciory, ale ja już od jakiegoś czasu czuję się mentalną emerytką, więc to chyba najwłaściwszy moment, żeby zdążyć przed autodestrukcyjną śmiercią. Dodatkowo jestem już na tym etapie życia, kiedy więcej rzeczy robię raczej z chęci, niż z przymusu i niespecjalnie zależy mi na udowadnianiu komukolwiek, czegokolwiek. Zwiedziłam naście krajów, karmiłam dzikie małpy i pływałam w oceanie,  a nigdy nie byłam w planetarium, nie zasmakowałam toruńskiego piernika i nie zrobiłam sobie zdjęcia przy pomniku Kopernika (szanujący się redaktor uznałby ten rym za błąd, ale mam to gdzieś). Podobno szczęścia się nie szuka daleko, ale dostrzega pod nosem, dlatego w tym roku na pulpit biorę rodzime miejsca. Śpię w tanim hostelu, piję piwo nad Wisłą i przez parę godzin przylepiam policzek do pociągowego okna.


Teraz bardziej niż kiedykolwiek odczuwam dorosłość. Chciałabym być niezależna, ale nikt nie daje licencji na samodzielność bez poczucia osamotnienia, więc znowu się martwię. Tym razem o wszystkie relacje, których albo nie ma wcale, albo są, ale jakieś takie półprzezroczyste. Kiedyś myślałam, że muszę mieć ich wszystkich przy sobie i ze sobą. Teraz uciekamy z hermetycznej przyjaźni, bo nie tylko sami nie oddychamy pełną piersią, ale i do całej paczki nie wpuszczamy świeżego powietrza. Jest monotematycznie, nudno, bez smaku. Tu we Wrocławiu mamy siebie za ścianą, ale zamiast być bliżej - jesteśmy chyba dalej.


Mamy nowych przyjaciół, partnerów i znajomych. Zaczęła się cała zabawa z licencjatami. Ktoś pracuje, ktoś działa w samorządzie. Ćwiczymy i leżymy. Jesteśmy inni. I jest nam coraz trudniej z tym walczyć. Mamy mniej czasu i chęci na bycie dla siebie. Łapiemy się gdzieś w biegu, po uczelni, w drodze na inne piwo. Wkurzamy i obrażamy się na siebie bardziej niż zwykle. Co ciekawiej wszyscy czujemy się tak samo odrzuceni, ale nikomu już się nie chce znowu o tym rozmawiać i próbować. Niby potrzebujemy się mocniej, ale czujemy się sobą bardziej zmęczeni. Odpuszczamy. Ale nie siebie. Niezupełnie. Nie związujemy się ciasno liną, zaczynamy żyć wolnowybiegowo. Dzięki temu na mecie i tak zbijamy piątki. Wszyscy wygrywamy, choć już z innym czasem i w inny sposób. To chyba dobrze, że przestaliśmy uchodzić za niezniszczalnych. Wychodzimy z toksycznej relacji, ale nie uciekamy. Kiedy tracimy poczucie bezpieczeństwa, chce nam się działać. Musimy się nauczyć sobie radzić bez siebie, ale mimo wszystko żyć w poczuciu, że ktoś nas trzyma za rękę. Choć wtedy trudniej się dorasta. A chyba już na nas czas. Na mnie z pewnością.


Mogę mówić, że jest mi ciężko. Ale to jak usprawiedliwianie samej siebie, że jestem nieobecna w swoim życiu. Nie staram się. Robię. Nie przyglądam. Biorę czynny udział. Skoro jestem już w Toruniu, to przy okazji, na parę godzin dobijam do Gdańska. Spędzam cudowny weekend. I choć w pociągu do Wrocławia od razu zasypiam ze zmęczenia, to czuję, że wracam z nową energią, nowymi decyzjami i siłą do latania. Następnego ranka zaczynam szlifować warsztat dziennikarski. Moje trzydzieści znalezionych tematów zostaje bezpardonowo olanych i bezwiednie wrzuconych do kosza. Moje małe skrzydła podcina się tekstami "O tym już pisaliśmy", "To jest mało ważne","Brak konkretów". Jest mi smutno, ale HEJ! dopiero uczę się latać.


Nigdy w życiu nie będę dziennikarką gazety codziennej. Nie umiem pisać krótko, treściwie i właściwie w ogóle sensownie. Nie chcę ograniczać się do tekstów, w których tylko pierwsze zdanie ma być najważniejsze. Nie czuję się dobrze biegając po mieście w poszukiwaniu nieszczęścia, które podniesie nakład. W dodatku pozyskiwanie kontaktów i szukanie dziury w całym wychodzi mi raczej średnio. Chcę się wysypiać i uśmiechać bez podkrążonych oczu. Robić coś, w czym będę szaleńczo zakochana. Nie wiem co to będzie. Szukam. Muszę być jednak pewna, że spróbowałam wszystkiego, że zobaczyłam to, co powinnam zanim odpuściłam. Nie chcę żałować, że wybrałam niewłaściwie, nie wiedząc jak wyglądają inne opcje.

Chyba nie ma ani jednej, beznadziejnej rzeczy zrobionej przeze mnie w  całym życiu, o której bym nie wiedziała, że robienie jej jest głupotą. Nawet jeśli się usprawiedliwiałam, najprawdziwsza część mnie wiedziała, zawsze wiedziała, że popełniam błąd. Zawsze. Z wiekiem uczę się już nie robić nic beznadziejnego, niczego wbrew sobie.


 Świat pokazuje mi jednak jak dużo jeszcze muszę się nauczyć.