czwartek, 29 grudnia 2016

Ten rok był do dupy.

Budzę się wyspana, więc od razy myślę o tym, gdzie zaspałam. Poranny klasyk ostatnich dni. Przecieram oczy, wyrywając kilka kępek rzęs i przeciągam się rozkosznie w ciepłym łóżku, żeby zaraz wyskoczyć w pośpiechu na spotkanie nieprzyjaznego dnia. Drzwi pokoju otwierają się z impetem i rzuca się na mnie rosły facet. Jego długie, drapiące włosami łydki zwisają teraz niebezpiecznie zza łóżka, a nos grzęźnie nieruchomo w moich poczochranych włosach. Oddajemy się morderczym łaskotkom zaspanych ciał, żeby w końcu zastygnąć w uścisku. "W końcu jesteś w domu" - mój czternastoletni brat całuje mnie w czubek głowy. Jestem w domu.


To był dziwny rok. Po przejściu na Hel żyłam w przekonaniu, że jestem nieustraszona. Ostatni kwartał pokazał jednak, że nie mogę być w życiu niczego pewna i że nie przestałam się bać jeszcze wielu rzeczy. Ostatnie miesiące były na tyle trudne, że ewoluowałam w desperacką frustratkę. Nie mogę się na niczym skoncentrować i mam ochotę całymi dniami unikać ludzi.  Od października żyję w nieustannym biegu. Ciągnę dwa kierunki, pracuję na 3/4 etatu, biegam do fundacji i pcham Koło Kobitek Miejskich. Jestem zmęczona. Cholernie zmęczona. Wiem jednak, że jak zrobię sobie miejsce na czas, to wypełnię go zaraz żałosnym użalaniem się, umartwianiem i myśleniem o bezsensie tego świata (co następuje właśnie teraz). Boję się. Nie mam siły. Naprawdę nie mam siły. Czekam na nowy rok, jak na pretekst, jak na prawo do otrzymania od świata czegoś dobrego, czego jestem warta. Za bardzo wiem jak na to zasłużyłam. Pod koniec grudnia jestem wolna o kilka ludzkich etatów.  O decyzje, przed którymi prędzej czy później musiałam stanąć.




W końcu okazało się, co wiadomo. Zrzuciłam ogromny balast. Ogromne jest teraz miejsce w moim sercu na to, co ważne i co powinno przyjść już dawno.  Teraz tą przestrzeń wypełnia żałosne poczucie pustki i straty. Mam ochotę je łapczywie zapchać czymkolwiek i kimkolwiek, ale nigdy nie funkcjonowałam w ten sposób. Nie wiem jak to się robi. Nie wiem jak się zabrać za cokolwiek, bo straciłam wiarę w to, że warto zaczynać. Czasami myślę, że chciałabym, żeby mnie skądś wykopali, żeby zwolnili mnie z roboty, wywalili ze studiów. Szukam bodźców do zmian. Ale jestem podziurawiona. Jestem zmęczona. Nie mam siły. A ciągle chcę tak dużo. Nie pozwalam sobie przestawać, bo kiedy przestanę dobrze, rytmicznie funkcjonować, posypię się totalnie.



Podobnie jak w zeszłym roku, w tym przygotowałam listę 25 rzeczy do zrobienia w ciągu 12 miesięcy. Moją własną, wypełnioną małymi i dużymi rzeczami dla prawdziwego przeżycia życia.  Nie wykonałam trzech punktów: nie przejechałam 5 km na rolkach, nie zrobiłam 6 zdjęć dla samej fotografii i nie obejrzałam wszystkich filmów Woodyego Allena (szczerze mówiąc nie obejrzałam żadnego po tym, jak się okazało, że wypuszcza jeden co roku). Byłam jednak na Światowych Dniach Młodzieży, wysłałam ponad 12 listów i oddałam krew. Zafundowałam rodzicom randkę, zabrałam kogoś w podróż w siną dal, a ostatecznie przeszłam przecież z Kołobrzegu na Hel. Pojechałam z tatą na ryby, kupiłam czerwoną sukienkę, zaśpiewałam na karaoke. Byłam w górach o każdej porze roku. Upiekłam tort dla najlepszej przyjaciółki. Zostałam też wolontariuszem w fundacji "Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową", a moje teksty ukazywały się codziennie w gazecie w ramach praktyk.



Odhaczyłam 21 rzeczy z listy i formalnie to mniej od założenia, ale zrobiłam dużo, dużo więcej. Nie skreśliłam całej listy, ale to nie znaczy, że nie wypełniłam noworocznego postanowienia. Moja noworoczna nie będzie ani trochę krótsza. Kiedy wymagam od siebie dużo, istnieje większe prawdopodobieństwo, że mniej rzeczy nie zrobię. To pomaga mi uporządkować własne decyzje i trzymać się ich mocniej, a przynajmniej nakierowywać w odpowiednią stronę, podejmować pewne kroki w drodze do przodu i wiedzieć, że chociaż częściowo wiem, czego chcę od życia. Lista 25 rzeczy jest jak umowa podpisana ze sobą - jedyną osobą, której naprawdę nie możesz okłamać. Mnie pomaga przede wszystkim widzieć, że w całym tym gównianym roku, znalazły się rzeczy, które się "udało", których nie schrzaniłam i nie wypuściłam z rąk do końca.


Wiem, że ten rok wyglądał tak, a nie inaczej, bo nie byłam dość stanowcza i rzeczy, które odwlekałam w czasie, od których przez cały ten czas uciekałam - dogoniły mnie. Wiem, że załatanie dni po brzegi zajęciami nie rozwiąże wszystkich problemów, ale pomaga mi o nich nie myśleć przez krótką chwilę. W tym roku nie powinnam tak wielu rzeczy, ale notorycznie oddawałam się emocjom i podejmowałam pochopne, impulsywne decyzje - tak bardzo dalekie od moich przekonań. Niektóre wydają się teraz być słusznymi, ale kto wie co nadejdzie z nowym styczniem? Stoję chwiejnie na nogach, jakby w gotowości, żeby znowu się przewrócić i totalnie nieprzygotowana na to, żeby znowu wstawać.
W te święta byliśmy tylko we czwórkę. Ja, brat, rodzice. Leżeliśmy w piżamach, piliśmy grzane wino i przez cały dzień oglądaliśmy filmy na które w ciągu roku nie było czasu, a była ochota. Jedliśmy popcorn, a zrezygnowaliśmy z karpia, bo nikt tak naprawdę go nigdy nie lubił. Nie spinaliśmy się w niewygodnych ciuchach, nie kłóciliśmy przy kuchni. Obsypaliśmy choinkę piórami, wyciągnęliśmy z kartonu ulubionego, śpiewającego renifera, a ja mimo przepełniającego poczucia bezpieczeństwa, byłam w niepokoju, że już, że zaraz, że coś muszę. Niespokojnie myślałam o powrocie do swoich niepokojów.



I teraz jestem tutaj. Znowu. W dramatycznie poświątecznym, opustoszałym Wrocławiu. Ja, ekran i nieliczne światła okien zza mojego okna. Zmęczeni po pracy, zmęczeni po tym roku i już przed nowym rokiem. Bezsilni. Bezsensowni. Z pluszowym słoniem w łóżku i lasem w słoiku na parapecie. Poszukiwacze. Nowy rok jest dla nas jak obietnica, choć już przecież nie chcemy w żadną wierzyć. Jesteśmy głodni niesamowitego. Przecieramy poranne oczy, wyrywając rzęsy.