niedziela, 8 maja 2016

wystarczająco.

—  Do dupy.  — powtarzam.

Z prawej strony wyprzedza mnie kolejna osoba. Łapię się za bok, udając kolkę, choć w gruncie rzeczy nic mnie nie boli. Moje płuca są nagle za małe. Krztuszę się każdym łykiem powietrza i co sekundę spluwam ślinowym kleksem na trawę. Jęczę kilkukrotnie, robiąc serię wdechów przedporodowych i tworzę z ust grymaśny rogalik, kiedy na trasie bombardują mnie setki aparatów. Ktoś przede mną troskliwie się obraca. Fiszbina ostatecznie przebija pierś, a stojący przy zakręcie sanitariusz szykuje się do interwencji. Usta są suche. Słyszę skrzypienie stawów kolanowych i wypadające z włosów wsuwki. Depczę po piętach paniom z kijkami.

—  To piątka mocy —  krzyczy facet z lewej, wystawiając łapę.

Przybijam.
Wiem, że kiedy się zatrzymam, będzie gorzej ruszyć od nowa.

Jestem już mistrzynią w zaczynaniu. To przez to, że nauczyłam się dobrze kończyć i stać stabilnie na mocnych nogach. W paru momentach życia harmonia stała się największym marzeniem, ale w realnym świecie stabilizacja ssie i kiedy wychodzę na prosto, wpadam do czarnej dziury, znanej psychologom jako strefa komfortu. To ten moment, kiedy masz ochotę, żeby coś się w końcu spieprzyło. Niemożliwe? A jednak. Potrzeba zmiany jest we mnie większa, od niekończącego się poczucia bezpieczeństwa. Wolę zaryzykować życie, niż wiedzieć, że je przegrałam.


Staję się zadziorna. Drażnię, łechcę i zaczepiam bardziej niż kiedykolwiek. Próbuję nowych rzeczy, żeby wyrwać się rutynie. Dużo jeżdżę autem, piszę artykuły o bezdomnych, majówkowo zabieram brata na spływ  – wskakuję w ciuchach do lodowatej wody, żeby wyswobodzić kajak ze skałek, a potem umieram sobie na grypę przez przemoknięte buty. Biegam. I to już wydarzenie na skalę światową. Próbowałam różnych sposobów na wyciszenie i fizyczną poprawę emeryckiej kondycji, aż dałam się zapisać na bieg kobiet i wpadłam. Początkowo miałam się przygotować na trasę i zdychałam na bieżni – z czasem dołączyłam do terenowych grup biegowych. I tak choćby co poniedziałek o 18.30 poznaję nowe babki w ramach akcji "Przecieramy ścieżki Wrocławia". Co tydzień inny park, inni ludzie, ale zawsze minimum 5 kilometrów. Sapię w aseksualnych ciuchach. Ale czuję, że żyję. 


Oczywiście niezmienność ma swoje zalety. To poczucie, że masz z kim być na stałe i do kogo wracać. Strasznie sobie cenię w swoim życiu możliwość posiadania ludzi, którzy mimo odległości czy upływającego czasu potrafią BYĆ. Wiem, co jest dla mnie ważne i lubię mieć to pod kontrolą. W kwestii bliskich jestem zatem zaborcza. Nie chcę mieć przyjaciół na wyłączność, ale lubię dostawać w zamian tyle, ile daję, więc nierzadko wymagam. Walutą jest czas, umiejętność słuchania i oskrobywania mnie z naleciałości dnia codziennego. Uważnie obserwuję i w tych których kocham, widzę więcej. Muszę tę wiarę czuć także na sobie. Nie taranuję drzwi, jeśli ktoś podświadomie chce ode mnie odejść.  Droga wolna. 


Działam. Realizacja miliona pomysłów przychodzi powoli, ale staram się nie brać zbyt wielu rzeczy na swoje barki. Lubię mieć wolny czas i wiem jak ważne jest posiadanie go w swojej dobie. Z pełną pokorą obserwuję ludzi żyjących w biegu, którym wszystko co ważne ucieka przez palce. Dbam o siebie i siebie traktuję z pełną miłością. Samotne wyjście na spacer  i gapienie się w niebo jest tak samo ważne jak ratowanie przyjaciół przed depresją czy godzinne dziobanie do egzaminu (okey, nie oszukujmy się). Ufam sobie. Czasami na długo przed snem leżę nieruchomo i tworzę wizje lepszej siebie. Ponoć szczęście to rzeczywistość minus oczekiwania, ale ja nigdy nie wierzyłam w matematykę, życie według równań i niepodważalnych faktów. Odsuwam złe myśli, nie martwię się na zapas. Wszystko co ważne przyjdzie prędzej czy później. Marzy mi się uniwersyteckie czasopismo, ale dozuję entuzjazm. Współtworzę koło naukowe i już miesiąc później ruszam z nim na krajowe warsztaty projektowania i typografii w Łodzi. Czuję się dobrze, kiedy mogę iść naprzód, nie zmieniając drastycznie swojego położenia. Już nigdy więcej nie muszę się posuwać w stronę wielkich rewolucji. Wiem, jak to męczy. Życie w slow motion nie pozwala mi przegapić niczego.


Na warsztatach przez parę dni pracuję w grupie z grafikami z ASP i edytorem UJ. Czynią prawdziwe cuda, a że ja rozwodzę się ostatnio nad sztuką - przyjemność we współpracy czerpię już od samego patrzenia na proces twórczy. Widzę swoje niedociągnięcia i braki. Wiem, jak dużo muszę się jeszcze nauczyć, ale nie biczuję się i nie poddaję przez to, czego nie potrafię. Chłonę. Mam tyle możliwości. Tyle czasu, który można wykorzystać lepiej. Jest okey, nie czuć się okey. Ale świat się nie zatrzyma przez to, że ty stoisz. Ostatnio nieco pogubiona, wracam na właściwy tor. Mogę zacząć się rozpędzać. 
Znowu i znowu.

Życie mnie słucha. Dzieje się to, na co mam ochotę, dlatego nie dyktuję surowych komend i nie zakładam z góry najgorszego. Okey, jeszcze czasami się użalam, ale wychowuję się bezstresowo i do Ali podchodzę raczej łagodnie. Pytając siebie o mnie, mówię tylko w superlatywach, choć przecież nie jestem super. Wiem z czym sobie nie radzę i gdzie na własne życzenie wpadam w kłopoty. Trzymam się siebie mocno za rękę i pierwsza biegnę z odsiedzą, kiedy potrzebuję pomocy. Umiem sobie radzić. I może nie jestem w tym do końca najlepsza, ale wystarczająco dobra, by się nie poddać.


Na mecie nie uniosę rąk w górę w triumfalnym geście. Nie będę miała siły finiszować. Razem ze mną dobiegnie tyle osób, że nie będzie miejsca, żeby w ogóle tam stanąć. Jakaś czternastolatka narzuci mi plastikowy medal na szyję, ktoś wręczy jabłko i butelkę wody. Będę spocona, styrana i przekonana o tym, że miałam najgorszy czas w życiu. Oprę się o barierkę, zamknę oczy i na parę sekund pomyślę o tym, jaka jestem z siebie dumna. Nie ma znaczenia, czy dobrze biegasz, ile kilometrów pokonałeś i na jakim miejscu skończyłeś. Nie ma znaczenia końcowe zdanie na temat Twojego projektu. Nie ma znaczenia czy potrafisz tańczyć, czy pani z aeorbiku wywala cię do ostatniego rzędu delikatnie sugerując, że rozpraszasz grupę. Jeśli masz ochotę tańczyć, to tańcz do cholery.
I nie pozwól się zatrzymać.

P.S. Czas był najlepszy w życiu.