środa, 17 lutego 2016

Nie chcę być bogata.

Ostatnio aktywnie uczestniczę w spotkaniach motywacyjnych. Szukam w mieście tych darmowych i jakkolwiek nie uważam, że są przez to gorsze. Szukam coachów, którzy nie powielają podręcznikowych schematów, ale przede wszystkim unikam tych, którzy są aroganckimi dupkami (czego zazwyczaj niestety sprawdzić nie można).  To typ człowieka, który doprowadza moją krew do wrzenia. "Mam to i to, więc jestem autorytetem. Musisz mnie słuchać. Chcieć żyć tak jak ja. Musisz zarabiać duże pieniądze i chcieć je wydawać." albo moje ulubione "Pieniądze szczęścia nie dają, tym co je mają." Sukces. Sukces. Sukces... Parę miesięcy temu wyszacowano roczne szczęście człowieka na 75.tys. dolarów. Im częściej trafiam na aroganckich dupków, tym bardziej nie chcę być bogata.


Mój tato skończył górnicze technikum, mama prześlizgnęła się przez zawodówkę i był czas, kiedy miałam z tego powodu straszny kompleks. Namawiałam rodziców na napisanie choćby matury i podrzucałam pod choinkę książki do nauki angielskiego. Generalnie nastoletni dramat. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu wierzyłam, że wykształcenie moich rodziców otworzy mi drzwi do świata intelektualistów. Wyobrażałam sobie jak rozmawiamy o Freudzie, komentujemy najświeższy performans Abramović i dyskutujemy o poczynaniach nowego rządu. Wiedziałam, że nie chcę żyć jak oni, mieszkać w zapyziałym Lubinie i pracować w miejscu, które nie wnosi do mojego życia nic, prócz pieniędzy. Chciałam być kobietą sukcesu i nie porzuciłam tej wizji, ale dziś definiuję sukces zupełnie inaczej.


Dziś nadal ulubioną lekturą w domu jest Kropka.TV, mama po opanowaniu facebooka komentuje czule moje każde zdjęcie, a tata burzy się w tureckim hotelu "non-stop klima problem. SKANDAL.SKANDAL". Są najszczęśliwszymi ludźmi, jakich znam. A ja dzisiejsza? Potrafię się z tego cieszyć, doceniam i możliwie wspieram. Żywo reaguję na każdy najmniejszy sukces, ale nade wszystko - szanuję to, co robią, kim są i czego chcą od życia. Mama mówi "Nie krzycz, wytłumacz, nauczę się, ale pomału.". To oni wychowali mnie na osobę, jaką jestem, stworzyli dom pełen miłości i pomagali w podejmowaniu decyzji, a przy tym nigdy nie powiedzieli jak mam żyć. Mam wolną rękę i zawsze miałam. Nawet wtedy, kiedy robiłam coś głupiego - dawali się pomylić. Dużo się nauczyłam. Wyszłam z wąskiego wiadra i przestałam ich kategoryzować przez pryzmat tego, czego nie mają. Tak, nie mieszkaliśmy w uroczym domku, nie mieliśmy nigdy auta z salonu i moja pierwsza lalka nie sikała, kiedy było to największym trendem. Nie karmimy się oczekiwaniami. Kochamy, więc od siebie wymagamy, ale bez wyścigów, porównywania się do innych, życia dla posiadania. Kiedy weekendowo przyjeżdżam do domu, najbardziej cieszę się na niedzielną, ojcowską jajecznicę, wiosenny wypad na działkę czy wieczór z planszówkami. A najbardziej na to, że ktoś tam zawsze na mnie czeka, że mój gimnazjalny brat dalej głośno mówi jak mnie kocha, a rodzice spacerują trzymając się za ręce. Najpiękniejsze rzeczy w życiu są za darmo.


Zrób sobie rodzinę. Niekoniecznie dziecko i przypadkowego, drapiącego się po brzuchu męża. Zrób coś z tą, którą już masz od zawsze. Kiedy przyjeżdżam do domu, wychodzę z rodzicami na piwo. Nie musimy jeść jarmużu z anchois, siedzieć w teatrze i rozmawiać o płycie Diany Krall. Mamy swój neutralny grunt, który odpowiada nam wszystkim. Zamawiamy ulubioną pizzę, obgadujemy krewnych, ja opowiadam o swoich bolączkach, a oni o pracy. Snujemy domowe anegdotki, parodiujemy siebie nawzajem, wybuchamy śmiechem, mówimy o sobie dobrze, ale też nie boimy się szczerości. Nie traktuję rodziców jak kumpli, traktuję  ich jak ludzi. Kiedy ja zmieniłam swoje buńczuczne nastawienie, przestałam się ich czepiać i chcieć naprawiać, oni przestali mi matkować, a zaczęli traktować jak dorosłego. Dzięki temu mam zdrową, prawdziwą relację. Nie spinam się, nie czepiam, z przyjemnością wracam do domu, a to co daję - dostaję w zamian.




Chcę być wdzięczna, bo kiedy znajduję powód do powiedzenia "dziękuję", znajduję też powód, dzięki któremu mogę być szczęśliwa. Nie koloryzuję moich rodziców. Nie zawsze się z nimi zgadzam. Nie zawsze robię tak, jakby chcieli. Nie przestałam twierdzić, że wiele rzeczy po drodze spieprzyli, ale kto z nas niczego nie spieprzył? Zdradzę Ci sekret - musisz im odpuścić, wziąć właśnie takich, jakich dostałeś. Nikomu nie ułatwisz życia, jeśli będziesz się czepiać, obrażać i rzucać słuchawką. To nie pomoże ani im, ani Tobie. Starali się wychować Cię jak najlepiej. Nawet jeśli teraz nie potrafisz w to uwierzyć. Nawet jeśli nadal jest w Tobie dużo złości. Nawet jeśli zarzucasz im, że nie zapisali cię na szermierkę, nie wspomogli w nauce dialektu mandaryńskiego i powiedzieli, że zajęcia z ceramiki to gówno. Teraz jesteś dorosły, a i tak żadnej z tych rzeczy nie robisz. Gdybyś naprawdę czegoś chciał, nic nie byłoby w stanie Cię zatrzymać. Dalej możesz osiągnąć sukces, ale czy potrafisz określić czym on dla Ciebie jest?


Ja niespecjalnie. Ten początek roku jest inny, może niekoniecznie gorszy, ale z pewnością nie lepszy. Dużo marudzę. Sporo narzekam. Zaraz skończę dwudziesty drugi rok życia, a dalej nie wiem co chcę robić (albo chcę za dużo, a wtedy jeszcze gorzej). Jestem sama, ale to już chyba bardziej rutynowa, błagalna o randkę modlitwa, niż ckliwe użalanie się. Boję się, martwię o to, że tak dużo rzeczy jeszcze nie wiem, że działam nie tak dobrze jak powinnam i że właśnie... dalej będę sama. Czepiam się. Standardowo jestem dobrym słuchaczem, więc nasiąkam problemami przyjaciół jak gąbka, a potem krzyczę, że odbierają mi prawo do smutku. Nie odbierają. Sama się drążę od wewnątrz, penetruję i rozwalam na kawałki. Tylko po co, skoro nie umiem się potem pozbierać? Coraz trudniej się mnie rozśmiesza, coraz gorzej czymś zatrzymuje w zaciekawieniu. Spędzam godziny w uniwersyteckiej bibliotece, przyglądam się ludziom, głaszczę książki po grzbietach. Wszystko wydaje mi się żałosne, bezsensowne i głupie.

A potem zdaję sesję, wracam do domu i tato naciska przycisk reset słowami: Dawaj  w góry. Nigdy nie jeździł na nartach, ale wie jak na to czekałam, więc mnie zabiera. I towarzyszy. Zjeżdża między maluchami na oślej łączce, przewraca się, sunie głową w dół, wstaje i pyta jak się skręca, zatrzymuje i robi slalom. Namawiam go na moją ukochaną Kopę. Pomimo szczypiącego w twarz mrozu i zerowej widoczności stoimy na punkcie widokowym, pijemy herbatę w schronisku, robimy orły w śniegu. Jemy nasze ulubione białe oscypki, spacerując przez opustoszałe lasy i zatrzymujemy się na najlepszego w świecie pstrąga w nieznanym nikomu zadupiu. Chichramy się przez cały czas, pstrykamy selfie, zakładamy raki na buty i jak najlepsi kierowcy zmieniamy się na trasie miejscami, żeby jedno mogło się przekimać i nakruszyć chipsami.



Nie oddałabym wygranego miliona, nie pogardziła pensją wyższą niż najniższa krajowa po moich studiach i pewnie wyszłabym za mąż za szejka, jeśli nadarzyłaby się okazja (przymierzałam hidżab - świetna sprawa z tym nieczesaniem). Biorąc jednak pod uwagę rzeczy, które mnie ostatnio cieszą, będę szczęśliwą żoną grubiutkiego nerda z tendencjami do sprośnych żartów, zamieszkam w drewnianej chacie na Mazurach i umrę, jedząc pampuchy.

Zaraz skończę dwudziesty drugi rok życia, dalej nie wiem, co chcę robić i prawdopodobnie z wielu przyczyn jeszcze pobędę sama. Boję się, marudzę. sporo narzekam. Ale teraz przytulam się do taty, całuję go w połysiały czubek głowy i idę z nim przez miasto pod rękę, mimo podejrzeń o relację starydziad-dziwnakochanka.

Jestem gotowa oddać wszystkie pieniądze świata, żeby czuć się tak zawsze.