piątek, 28 czerwca 2013

mów do mnie na 100 różnych sposobów.

Kiedyś  w Prowansji odkryłam swój niesamowity talent poliglotyczny. Francuski wydawał mi się dość zrozumiały, więc pewnego razu poszłam z dziewczynami do kawiarni i zamówiłam gofry. Jak wielki był mój burak i śmiech przyjaciółek po otrzymaniu... naleśników wiemy tylko my, ale cóż.. jak mówią - Nikt nie może być idealny.

I chwała, że angliści mnie lubili, bo z językami od zawsze byłam do bani i nawet jeśli chodziło mowę ciała - tam również uciekałam się do milczenia. Standardowy, Alovy uśmiech zdążyli już chyba poznać wszyscy.



Skoro więc nie można uciekać się do fantastycznej mimiki na zdjęciach, pewnego razu stanęłam z drugiej strony aparatu. Tak to sobie sprytnie obmyśliłam, że będę robiła dobre zdjęcia, zamiast dobrze na nich wyglądać. 

Jakoś wtedy mój tata miał też w posiadaniu pierwszą lustrzankę (a ja myślałam, że dobry fotograf to taki, który ma dobry sprzęt), więc często-gęsto, kiedy nie patrzył - zabierałam aparat na... no - poważnie nazwaną - sesję.  Tym sposobem każda z moich bliższych koleżanek z chęci, czy z przypadku lądowała przed obiektywem ustawionym na funkcje 'auto', a ja swoimi małymi łapkami klikałam jak najęta, dumnie podpisując ujęcia "Photography by Alicja Urban".

I tak jakoś przyjęło się , że pasjonuje mnie fotografia. Każde urodziny, święta... zawsze dostawałam jakąś książkę na temat wszelakich technik, ustawienia światła, wyłapywania kadrów. Podobne upominki pojawiły się przy okazji wygrania paru śmiesznych konkursów. Tak czy inaczej - żadnego z owych poradników nigdy nie przeczytałam. I do dzisiaj w sumie mam małe pojęcie na temat samej sztuki robienia zdjęć (no chyba, że chodzi o kontekst motywu fotografii - o tym, tak maturalnie mogę wam poględzić przez 15 minut).

Nigdy się nie rozwijałam jako fotograf, bo też nigdy nim być nie chciałam.
Lubię robić zdjęcia. Lubię je mieć. Lubię do nich wracać.
Bo jeśli można zapisywać chwile, czemu nie skorzystać z takiego małego cudu ?


A dzisiaj dla Was moja ulubiona modelka - Madzia,
z którą pewnego dnia w ramach babskiego dnia wykorzystałyśmy cypryjskie krajobrazy,
czyli - trochę słonka i uśmiechu na zepsutą pogodę (i oby nie humor):












A jako motywator w rozpoczynaniu rzeczy innych niż zwykle,
czy nieustannego zmieniania siebie - ja po drugiej stronie:








A teraz nowy sezon Grey's Anatomy, prześwietny artykuł w Glamourze "Z krainy ściankowów"
i wyniki z matur, czyli - byle humor trzymał się dalej !


Masa pozytywnej energii ode mnie - dla  Was :*

wtorek, 25 czerwca 2013

so live it up.

Czasem warto powtarzać coś na głos, żeby zagłuszyć własne myśli lub - co gorsza - uwierzyć we własne nadzieje. Tak jest z nami...

...bo choć w ofercie Cypr, samolot i wypasiony hotel, to wylot z Katowic. Z Katowic w których musimy być o 7.00 rano.  Na nocny transport autobusem z Lubina nie ma oczywiście co liczyć, więc autem doczołgujemy się do Wrocka, stamtąd na dworzec kolejowy do Katowic (gdzie koczujemy 1,5 godziny) i dopiero ze wschodem Słońca możemy się spodziewać jakiejś komunikacji transportującej ludzi na lotnisko.
Dodatkowo ciąży nam fakt, że dzień przed wyjazdem opóźnili  samolot o dwie godziny, więc sumując - cztery kolejne mamy do wysiedzenia na metalowych krzesełkach, słuchając ciągłych komunikatów "....pasażerowie wylatujący do...".

Tym sposobem każde miejsce spoczynku okazuje się doskonałym łóżkiem:





"Jedziemy na Cypr" - powtarzamy uparcie tak, jakbyśmy chcieli się pokazać innym, ale chyba jeszcze bardziej po to, żeby wynagrodzić całość samym sobie. Nie odbierając nadziei na doskonałe wakacje, poprawiamy sobie nawzajem humor, wspólnie rozpoczynamy proces jedzenia maminych bułek, a Madzia z Maćkiem uciekają się nawet do porannego aeorbiku :





Ja siedzę w niewygodnym fotelu, ubrana w koszulkę z myszką miki i kontrastowo zaczytana w nowe idealne pisemko (dobra - cholernie feministyczne. Nigdy więcej nie kupię.):

Udaje nam się wsiąść do samolotu. Zbrechtaliśmy zdjęcie paszportowe Michała, zrobiliśmy zakupy na strefie wolnocłowej, ja spełniłam swoje marzenie o toalecie w samolocie i we czwórkę nie mogliśmy się pozbyć paplającego i przeżywającego Bobsona. Okazało się jednak, że to jego pierwszy raz, więc byliśmy wyrozumiali (dobra - ja byłam), a tureckie linie lotnicze z których tak się śmialiśmy jakże miło zaskoczyły wygłodniałych nas poczęstunkiem.






Na miejscu już tylko idealnie schłodzony autobus. 
Gralla bez przerwy opowiada mi o czymś niesamowitym za oknem i co chwilę klepie mnie po ramieniu niczym dziecko szukające uwagi u cierpliwej mamy. 

A ja leżę na czyimś ramieniu i coraz to muszę otwierać spuchnięte oczy, bo 'dziecko' nie daje spokoju.

Hotel.

"Tak nareszcie !"- krzyczy moje oszalałe serce, choć ciało ciągnie mnie za włosy do łóżka.
Dostajemy karty i idziemy do drzwi. Oczywiście i tu szczęście za dwa złote mnie nie opuszcza, bo tylko nasz pokój nie chce się otworzyć. Latamy z Madzią po kilka razy do recepcji i ostatecznie dopinamy swego. Nasza doskonała, klimatyzowana komnata tajemnic zostaje otwarta.
Nabierając upalnego powietrza przez okno z bajkowym widokiem, bezwładnie opadam na łóżko,
 które wreszcie nie jest kolejnym krzesłem.





Na bolące mięśnie i niewyjściową twarz długo mi narzekać nie pozwolono, gdyż już pod wieczór pojawiłam się na stołówce i chyba właśnie tam chciałam zostać przez resztę pobytu.














'

Od pomysłu całodniowego obżerania skutecznie odciąga mnie jednak Madzia, a właściwie Madzia w bikini.
Bo kiedy moja współlokatorka znika pod prysznicem ja walczę, żeby znacząco nie odbiegać od mojej pieguskowej bogini plaży i zdecydowanej faworytce napotykanych Cypryjczyków.
Medżik szybko przyłapuje mnie na walce i zamiast wyśmiewać - przyłącza się.
Stąd wieczory i czas wolny spędzamy na spalaniu pożeranych kalorii, słuchaniu romantycznych piosenek (tak znacząco odbiegających od Grallowych hitów), oddajemy się co prawda - włoskim siestą, przypiekamy ciała po jednym dniu opalania, potem unikamy Słońca przez resztę wyjazdu, zachwycamy się samochodami, a kiedy trafia nas w końcu jasna cholera z facetami - robimy sobie babski dzień z masą dziwacznych ujęć.
























Tak więc omijając zakompleksione ciało - moim jedynym problemem stają się poranne wątpliwości :
który z basenów wybrać , czy - po jaką parę butów sięgnąć ?
 Mój siódmy stopień szczęścia podsyca nieustannie trwająca trójca.
Częściej widywani jako półnadzy, uśmiechnięci i jakżeby inaczej sprzeczający się ze sobą 
Gralluś, Misiek i Bobson
Chłopcy wciąż nie pozwalają mi się uważać za zajebistą, dotykają mojego brzucha mówiąc 'o. to chyba nie zniknie', albo krzyczą radosne 'nasza kuleczka' kiedy skaczę do wody i tylko Bartek klasyfikuje się jako dżentelmen.
 Ostatecznie, jak zawsze przyprawiają mnie o łapczywy śmiech, masę nerwów 
i jeszcze więcej czułości.
...choć jak dodają "Ala - seksualnie niebezpieczna to jesteś tylko na piśmie - mówisz, a nie robisz".















































Życiu już coraz trudniej przychodzi zaskakiwanie Ali i wiadomo - bywa niesprawiedliwe,
ale jeśli przynosi mi dni w których zdarza mi się wybuchać czy obrażać,
to cieszę się że mam po co i dla kogo to robić. 
Cieszę się, że w tym co robię i gdzie jestem jest sens, że wywoływanie uśmiechów jest takim cudownym celem. 
A komplikowanie świata i marnowanie czasu na użalanie się ?
Biorę co dają.
Chcę być szczęśliwa.
Tak po prostu.

było niesamowicie !